Zachęcamy do lektury :)
O książce którą czytałam, cz.14
C. S. Lewis, „Chrześcijaństwo po prostu”
Książka S. C. Lewisa „Chrześcijaństwo po prostu”, autora znanego powszechnie cyklu „Opowieści z Narnii”, jest prawdziwie smacznym kąskiem dla intelektu. Szczególnie gdy szuka się treści pogłębiających świadomość religijną i które mogą utwierdzić w kwestiach dotyczących wiary. Z całą pewnością książka ta obala mit, że chrześcijaństwo to zbiór guseł i bajek dla mało wykształconego ludu. Przeciwnie, czytając strona po stronie oxfordzkiego literata i filozofa, dochodzimy do wniosku, że cała wykładnia myśli chrześcijańskiej jest zamknięta w rozumowo spójnej całości. W toku rozważań nie ma jakiegoś wyłomu, niekompetentnego fałszu, sprzecznych lub naciąganych tez, choć w niejednym momencie jest miejsce na dyskusję.
Jak czytamy w przedmowie, pierwotnie był to cykl spotkań radiowych poświęconych chrześcijaństwu. Stąd opracowane rozdziały mają określoną długość związaną z czasem antenowym i charakteryzują się wartkością języka łatwego do słuchania. Tekst ubarwiony jest bardzo sugestywnymi prostymi przykładami przybliżającymi odbiorcy abstrakcyjne nieraz pojęcia. Ten sposób wyjaśniania trudnych tematów obrazami „z życia” jest zabiegiem, który często zaskakuje trafnością spostrzeżenia. Książka jest napisana niczym kompendium do poznania chrześcijaństwa i utrzymana w charakterze dyskusji w eleganckim brytyjskim stylu. C. S. Lewis pisze o chrześcijaństwie jako takim, bez rozróżniania na kościoły. Jak sam mówi w przedmowie, wszystkim odłamom chrześcijaństwa jest dużo bliżej do siebie niż któremukolwiek z nich do innej religii na świecie. Wyjaśnia też, że jego zamiarem jest wprowadzić czytelnika do głównego holu, jakim jest chrześcijaństwo, z którego ten będzie mógł zdecydować, jaką wybrać komnatę: katolicyzm, protestantyzm czy prawosławie. Sam Lewis był ewangelikiem z paroletnim epizodem ateizmu. Nawrócił się pod wpływem przyjaźni z Tolkienem, który był katolikiem.
Autor rozpoczyna ciąg logicznych wywodów, którymi prowadzi czytelnika w bardzo subtelny sposób od tematu uznania prawa naturalnego jako prawa, które obiektywnie występuje na całym świecie, we wszystkich kulturach i cywilizacjach aż do faktu pojawienia się Chrystusa – Boga i człowieka w jednej Osobie. Cała treść dąży ku temu, by pokazać czym jest chrześcijaństwo. Autor po kolei rozprawia się z materialistami, którzy negują duchowość i możliwość wyjaśnienia obecności Boga na podstawie obserwacji świata. Wykazuje brak spójności logicznej w religiach panteistycznych i opierających się na dualizmie, obala w kilku argumentach sensowność ateizmu. Wypowiada się na temat moralności społecznej, seksualnej, wykazuje wartość małżeństwa chrześcijańskiego. Choć sam jest filozofem, wchodzi też głębiej w tematykę teologiczną związaną z wolną wolą, istnieniem zła na świecie, obecnością Szatana, grzechem i cnotami.
Wszystkie podjęte tematy są zaskakująco prosto wyjaśnione, aż wydaje się niebywałą rzeczą, że tak obszerna tematyka została zawarta w kilkuset stronicowej książce. Z pewnością może to budzić nieufność wśród krytyków, jednak wyciągnięte argumenty nie są łatwe do obalenia. Przeciwnie, wciągają czytelnika do intelektualnej potyczki i wymagają osobistego zaangażowania. Na pewno dla tych, co szukają wyjaśnień, dowodów na współzależność wiary i rozumu, książka ta będzie ogromną inspiracją. Jest to zaproszenie do zgłębiania myśli chrześcijańskiej bez obaw, że wchodzi się na grząski teren mitów i przesądów. Filozof pokazuje szkołę wyrażania swoich myśli w przekonaniu o swojej racji, jednak podejmuje dyskusję na sposób klasyczny, tępiąc argumenty sprzecznych jego zdaniem poglądów nie dyskredytując tych, którzy je reprezentują. Polecając książkę zastanawiam się, czy ludzie kontestujący zasady teologiczne i moralne naszej wiary znaleźliby w sobie odwagę i uczciwość intelektualną do przeczytania oraz zmierzenia się argumentami C.S. Lewisa, i czy podjęliby zaproponowaną dyskusję.
Katarzyna Wyrwicz
ARCHIWUM
O książce, którą czytałam - część 13 (WORD)
O książce, którą czytałam - część 13(PDF)
Niedziela 18.IX.
O książce, którą czytałam..
o. Augustyn Pelanowski, „Dom Józefa”
„Nie jest masochizmem stwierdzić, że cierpienie nadaje sens życiu, co więcej jest nieuniknione, i żyje w bajce ten, który uważa, że cierpienie jest niepotrzebne, i że można go uniknąć. Jezus był realistą a nie hipisem napędzanym fantazjami. Prawdziwa radość serca rodzi się z prawdy. W cierpieniu poznajemy prawdę o naszej słabości, a prawda wystrzela człowieka do miłości i wolności. Cierpienie jest czasem jedyną drogą do skierowania swojego wzroku na Boga, zbliżenia się do prawdy.”
Zaczęłam takim cytatem z książki o. Augustyna Pelanowskiego, ponieważ przykuł moją uwagę celnością i nie wchodząc w eufemizmy. Nie tylko nie uchyla się od sztandarowych oskarżeń wszelkiej maści wolnomyślicieli, ateistów, pacyfistów oraz płynących na fali konformizmu i konsumpcjonizmu krzykaczy: „jeżeli Bóg istnieje to dlaczego jest tyle krzywdy na świecie?” ale daje od razu prostą przesłankę o sensie cierpienia. Prostą i równocześnie niesamowicie trudną do przyjęcia. Im bardziej jakieś cierpienie przekracza nasze wyobrażenie, że jesteśmy w stanie je znieść, tym szczerzej stajemy w tej prawdziwe o naszym ograniczeniu, tym bardziej namacalnie dotyka nas pytanie o istnienie i wolę Pana Boga. I albo zaprzeczymy, że cierpienie ma sens i uciekamy w łagodzenie bólu na wszystkie sposoby, jakie daje nam obecnie technologia, medycyna i przemysł rozrywki, albo zaczniemy patrzeć na Jezusa Ukrzyżowanego i zgodzimy się odkrywać prawdę o sobie. Ale już nie sami, nie w ciemnościach naszych myśli, wyniszczających nas samych, ale w świetle miłości Boga. Za każdym razem odkrywając grzech, błąd i przyczynę jakiegoś zła w sobie możemy słyszeć Jego „za to już poniosłem śmierć, kocham Cię”.
To tylko jedno zdanie z książki „Dom Józefa”, które pociągnęło mnie akurat do takich rozważań -znalazłam w nim odbicie moich doświadczeń i obserwacji. Z całej książki można spisać na własne potrzeby do przemyślenia i zmierzenia się ze swoimi przekonaniami spory kajecik cytatów. Głównym zamysłem Autora jest pokazanie osób Najświętszej Maryi Panny i świętego Józefa zjednoczonych węzłem małżeńskim a jeszcze bardziej tajemnicą Narodzenia wcielonego Boga oraz to, że współcześnie życie Świętej Rodziny może być dla wszystkich niesamowicie aktualnym drogowskazem i pomocą. Osobiście słyszałam już wiele kazań i rekolekcji maryjnych. Miałam też mieszane uczucia, czy sięgać po kolejną książkę o świętym Józefie. Jak można napisać kolejną dwustu stronicową książkę o postaci, która w Ewangelii została zaledwie kilka razy wspomniana? To, co wydaje mi się wyjątkowe u Pelanowskiego, to jego niezwykła umiejętność patrzenia na realia życia z całą niejednokrotnie brutalną prawdą o jego trudnych odsłonach poprzez duchowy pryzmat. Człowiek jest istotą cielesną obdarzoną nieśmiertelną duszą i próba definiowania problemów małżeństwa, rodziny, społeczeństwa bez wzięcia pod uwagę którejkolwiek z tych natur, prowadzi do błędu poznawczego i fałszywych wniosków. Tak samo doskonała duchowość Maryji i Józefa osadzona była w konkretnych realiach kultury i cywilizacji izraelskiej. O. Augustyn okazuje się być jej dobrym znawcą. Szczególnie zwraca uwagę jego umiejętność doszukiwania się ponadczasowej symboliki w opisach biblijnych, która dla uczonych w Piśmie przez wieki była nośnikiem głębokich treści. Autor przeprowadza przez te obrazy ciągnąć jakby trochę bardziej wewnętrzny monolog niż układa tekst dla czytelnika, odkrywając w trakcie coraz to nowe poziomy znaczeń. Równocześnie dotyka najtrudniejszych tematów współczesnego świata: rozpadu wiary w Boga, rozpadu małżeństwa, dramatów wewnątrz rodzin, depresji i innych chorób cywilizacyjnych, atak przeciwko życiu najsłabszych – nienarodzonych dzieci i starszych ludzi. Dotyka ale też pokazuje ścieżkę uzdrowienia w przykładzie życia Świętej Rodziny oraz duchowemu jej zawierzeniu. To w pełni katolicka odpowiedź na krzywdę i zło. Myśliciele inżynierii społecznej, konstruktorzy globalnych zmian dążą do wytworzenia idealnego świata, który będzie antidotum na cierpienie. Chrześcijaństwo nie mami popkulturową ułudą szczęścia, przeciwnie, cechuje je realizm widzenia przyczyn i skutków. Realizm, który mówi, że jeśli chcemy zmienić świat, należy zmienić siebie. Bo tylko siebie jesteśmy w stanie poznać i na siebie mieć wpływ. Jeżeli chcemy zmienić siebie, musimy słuchać Boga, który jako jedyny może nadać właściwy kierunek naszych decyzji.
„Zaczyna się od słuchania Słowa Bożego, które karmi nasze serca, a kiedy tak nasyci i odżywi, to nie ma możliwości, by nie nastąpiła rewolucja serca. Może czas przestać oczekiwać, a raczej wsłuchać się w szept Boga, który zna nasze najskrytsze pragnienia, a te nie są już naszymi mrzonkami, ale Jego darem, który ma nas wypełnić i spełnić. On nas obdarowuje zanim się narodzimy. Odkrywanie tej rzeczywistości w Bogu jest fascynującą drogą w górę, jest przeciwieństwem zapętlenia się w sobie.”
Katarzyna W.
Joseph Conrad Smuga Cienia,
O książce którą czytałam, cz. 10
Smuga Cienia to krótka opowieść podróżnicza, nawiązuje do przeżyć z okresu marynistycznego J. Conrada. Zaczynając ją czytać, czułam się jakby ktoś mnie wysadził z fotela w zupełnie inny świat. Indonezyjskie wody i porty – świat pod rządami brytyjskiego porządku początku 20 wieku. Słońce, wiatr, woda, malowniczy klimat odległej krainy zarówno geograficznie jak i czasowo: „pomiędzy ciemnymi wyspami, porozrzucanymi po niebieskim, pręgowanym rafami morzu..” Prawdziwy reset w mojej codzienności przeżywanej wśród obowiązków i zobowiązań, wśród natłoku informacji i umykającego czasu dzień za dniem. Jeżeli gdzieś uciec, to nad Morze Chińskie czy Zatokę Syjamską (obecnie Tajlandzką) początku dwudziestego wieku!
Jednak choć opowieść krótka, to zostawiająca wyjątkowy ślad w pamięci. Oto młody marynarz pełniący funkcję pierwszego oficera na parowcu pewnego dnia rozwiązuje umowę z pracodawcą („w pewnym porcie na wschód od Kanału Sueskiego”) i schodzi na ląd zamierzając, niesiony niejasnym odczuciem młodej wyobraźni, zacząć coś zupełnie od nowa.Bierze pod uwagę, porzuceniemorza całkowicie i powrót do Wielkiej Brytanii. Nastrój wewnętrzny bohatera został świetnie scharakteryzowany przez autora i opis, mimo że traktuje o młodym człowieku sprzed ponad stu lat, mógłby pasować do niejednej osoby żyjącej nam współcześnie: ... „Ogarnęło mnie wielkie zniechęcenie. Jakaś duchowa ospałość.(...) Nie należało spodziewać się od świata niczego niezwykłego, nowego, zdumiewającego lub pouczającego. Żadnych możliwości dowiedzenia się czegoś o sobie, zdobycia jakiejś mądrości, radosnych doświadczeń. Wszystko było głupie i przereklamowane...”
Tego samego dnia Dowództwo Urzędu Żeglarskiego poszukuje odpowiedniego żeglarza na objęcie stanowiska dowódcy na żaglowcu, którego kapitan zmarł w porcie w Bangkoku. Buńczuczny, opryskliwy, wyniosły bohater książkiprzyjmuje ten podarek losu jako swoistą nobilitację oraz impuls do nowego życiowego zadania. Autor nie ukrywa, że opisuje tę historię –nie jest dla mnie do końca jasne, czy to jego osobista historia, aczkolwiek nosi prawdopodobieństwo zapisu własnych wspomnień- ponieważ stała się ona wydarzeniem „granicznym”.J. Conrad nadając tytuł „smuga cienia” wskazuje czytelnikowi, że są takie sytuacje które rozcinają życie człowieka, niczym granica między nasłonecznionym miejscem a cieniem, beztroską młodość od dojrzałości. Przyjęcie stanowiska kapitana stało się dla bohatera właśnie wejściem wydarzenia dla niego tak trudne, że po ich przejściu powiedział:„Nie, nie jestem zmęczony. Ale (...) czuję się stary. Wy wszyscy tu, na lądzie, wydajecie mi się po prostu gromadą lekkomyślnych młodzików, którzy nigdy nie zaznali troski”. Co się wydarzyło na żaglowcu podczas przeprowadzania go z Bangkoku do „portu macierzystego”, gdzieś na Oceanie Indyjskim, zostawię chętnym do zapoznania się osobiście przy czytaniu książki. ProzaJ. Conrada jest zarówno wyjątkowo smacznym kąskiem pod względem treści, jak i pięknego języka, a także impulsem do osobistych przemyśleń.
Nie byłby to artykuł w biuletynie parafialnym gdybym trochę nie poszła w kierunku rozważań o wierze. Sam J. Conrad we wstępie odżegnuje się od wszelkiej nadprzyrodzoności, podpierając swoje opowiadanie myśleniem racjonalistycznym i materialistycznymi, uznając je za najbardziej „uczciwe”. Tak naprawdę chrześcijaństwo w swoim postrzeganiu świata nie odbiega wcale od uczciwości i rozumu, lecz pozwala patrzeć na wydarzenia głębiej i rozumieć pełniej sens i cel życia. Zgadzam się z Autorem, że są takie przeżycia, które niczym smuga cienia przykrywają dotychczasowe sprawy, a wychodząc z nich, jesteśmy już zupełnie innymi ludźmi. W świetle wiary, jest to szansa dana od Boga. W oczach nas samych może to być prawdziwa tragedia i katastrofa życiowa. Najtrudniej przeżywać trudności z niezmąconą nadzieją i wytrwałością.Choroba, śmierć, doznanie niesprawiedliwości, brak miłości od najbliższych, utrata pracy- tak wiele prób doświadczamy czołgając się niemal z braku sił i utraty nadziei. Lecz jest rzeczywistość, w której możemy przeżywać ową smugę cienia, ćwicząc nasze serce do przyjęcia najtrudniejszych prób w naszym życiu. Dla mnie takim conradowską „smugą cienia” jest Ofiara Mszy Świętej. Jeżeli zobaczymy w niej od początku Jezusa Chrystusa, który wchodzi do Ogrójca – w procesji do mszy, który jest zdradzony pocałunkiem Judasza- w pocałunku księdza złożonym na ołtarzu; który jest przesłuchiwany przez Piłata – w proklamowaniu Ewangelii; na którego rozkładane są katowskie narzędzia przez oprawców- w rozkładanych paramentach liturgicznych na kamieniu ołtarza; odarty z szat- gdy ksiądz zdejmuje palkę z kielicha, powieszony na krzyżu w geście uniesienia Ciała po konsekracji... Jesteśmy tak często obecni na Mszy świętej, patrzymy na wydarzenia Golgoty. Za każdym razem wychodząc z kościoła, powinniśmy oszołomieni powiedzieć za młodym kapitanem: „Nie, nie jestem zmęczony. Ale (...) czuję się stary. Wy wszyscy tu, na lądzie, wydajecie mi się po prostu gromadą lekkomyślnych młodzików, którzy nigdy nie zaznali troski”.
Katarzyna
O książce którą czytałam cz.9.
TAJNY AGENT - LUDZIE BOGA - ZNOWU UMIERANIE...
Niedawno na półce znalazłam „Tajnego Agenta”. Z sentymentu do „Lorda Jima”, którego z przyjemnością chłonęłam w liceum, sięgnęłam po ową książkę Josepha Conrada. Pokazuje ona dziwny wielolicowy świat londyńskiego mieszczaństwa ostatniej dekady XIX wieku. Jest to kryminał, a raczej opowieść, której zwornikiem wszystkich zdarzeń jest bezsensowna śmierć młodego niedorozwiniętego chłopaka. Ginie on w nieudolnym akcie terroru, podczas wybuchu ręcznie robionej bomby. Ten epizod wydobywa na chwilę na pierwsze strony gazet życie zwykłych mieszczan, by za chwilę ich losy zaginęły ponownie w czeluści zapomnienia. Jedynie autor powieści wydaje się być nimi zainteresowany. Bada i przedstawia bohaterów wnikliwie lecz z dystansem pozwalającym nawet na szyderstwo, które tak naprawdę wycelowane jest w schematy myślenia, głupotę, brak pogłębionej refleksji nad sensem życia i krótkowzroczność, które powodują lawinowe następstwo tragicznych wydarzeń. Książka została napisana ponad sto lat temu (1906), fabuła w niej zawarta opierała się na autentycznym wydarzeniu w 1894 roku, którym był nieudolnie przeprowadzony zamach bombowy w pobliżu Obserwatorium Greenwich. Osobiście z dużą wnikliwością wczytywałem się w wątek związany z tworzeniem i przenikaniem rewolucyjnych anarchistycznych ideologii do świadomości zwykłych ludzi, niezaangażowanych w jakąkolwiek politykę. Tym razem bardziej chcę zasygnalizować myśl dotyczącą samej tragedii, jaką jest śmierć niewinnego człowieka w wyniku propagowanej ideologii. Na temat ten dodatkowo natchnął mnie obejrzany film pt. „Ludzie Boga”. Jest to film o klasztorze ojców trapistów położonym w Algierze, na Górze Atlas. W 1996 roku na terenie Algieru dochodzi do eskalacji działań terrorystycznych opozycyjnej wobec rządzącej partii frakcji skrajnych islamistów. Dokonują oni strasznych aktów przemocy na miejscowej ludności. Ludzie żyjący w zgodzie i symbiozie z chrześcijańskimi zakonnikami zaczynają żyć w strachu. Natomiast ojcowie, którzy do tej pory pomagali mieszkańcom, służąc poradą medyczną, pomocą materialną, wsparciem w rozmowie i modlitwie, znaleźli się w obliczu oczywistego zagrożenia własnego życia. Cały film z wielką delikatnością i niespiesznym tempem wprowadza widza w życie klasztoru. To jest jeden rok z życia zakonników, rok w którym narasta wizja nieuchronnej śmierci. Równocześnie rodzi się w tych mężczyznach, którzy przecież już w ślubach wieczystych ofiarowali swe życie Bogu, ponowna świadoma decyzja na pozostanie w kraju, w którym służą konkretnym ludziom. Zaczynają rozumieć, że ich obecność jest ostoją tej małej, głównie muzułmańskiej społeczności. Przyszło mi na myśl przyjrzeć się śmierci zakonników, porwanych pewnej nocy z klasztoru przez ekstremistów islamskich oraz śmierci chłopca z książki Conrada. Nastoletni Stevie był mocno opóźniony w rozwoju, stanowił nieużyteczny i niezrozumiały element rodziny. Kiedy szedł przez Park Greenwich z ładunkiem wybuchowym, nie był świadomy, że jest ofiarą manipulacji i potencjalną ofiarą zamachu. Szedł z bombą pod namową szwagra- pana Verloc -ustatkowanego mężczyzny, który swoją stabilizację majątkową oparł na powiązaniach z agenturą oraz siatką anarchistów. Dziecięco naiwny Stevie był niestety jedynym bohaterem powieści, który miał prawdziwe wyczucie dobra i zła. Lecz widząc w śmierci zło, nie dostał szansy dokonania wyboru i chyba to wydaje się równie tragiczne, jak sama jego śmierć. Przeciwnie zakonnicy z Góry Atlas. Mieli czas na wybór. Mieli też perspektywę: wiarę w życie wieczne. Ciekawe, że dojrzewając do decyzji pozostania w klasztorze w imię solidarności i duchowej obrony ludności wioski, jeden z ojców powiedział: „nie chodzi o to, że mamy na siłę poszukiwać męczeństwa”. Nie szukali. Po prostu stało się. Było widać ich cierpienie, lęk i udrękę ale też niezłomność w podjętej decyzji oraz głębokie wyznanie wiary w Jezusa Chrystusa. Zarówno ojcowie trapiści jak i młody Stevie padli ofiarą nieludzkich ideologii. Ich śmierć jest tragiczna, bo głoszona przez oprawców prawo do przebudowy panujących powszechnie zasad, nie uwzględniało prawa ludzi do spokojnego życia aż do naturalnego jego końca. Wszyscy stali się zakładnikami świata, w którym uzurpacja swoich praw jest ważniejsza niż wartość czyjegoś życia. Ten charakterystyczny rys uzurpacji można dostrzec pod hasłami jedynej słusznej sprawy, która może być barbarzyńskim religijnym prawem lub powszechną propagowaną ideą nie znoszącą sprzeciwu. Rys ten jest niestety pęknięciem, które patrząc głębiej, rozsadza najpiękniejsze idee niczym wielkie starożytne budowle w rumowisko skalne. A ofiarę pod tą spadającą lawiną składają niestety niewinni. Dziś widzimy na arenie świata wielu głosicieli jedynie słusznych praw. Niczym ideologiczny walec przepychają prawo „do wolności”, „braterstwa”, „równości i różnorodności”, nawet do „zdrowia”. Czy widzimy fałszywą rysę, która kruszy ten piękny marmur od środka? (Czytałam kiedyś piękną powieść „Kamień i cierpienie” Karola Schulza o Michale Aniele. Talent artysty polegał również na tym, wg. autora, że potrafił wyczuć, kiedy marmur był zniszczony wewnątrz i nie nadawał się do rzeźbienia...) Czy widzimy ofiary tej powolnie pożerającej społeczeństwa hydry? Śmierć dziesięciu zakonników, obywateli Francji, dostrzegły któregoś dnia jakieś francuskie dzienniki. Śmierć chłopca raczej zatarła się w gazetach w opisie sensacji o wybuchu. Dzisiaj jako przeciwwagę dla zamaskowanej pięknymi hasłami wdrażanej przebudowy świata na jedynie słuszny obraz, widzimy od kilku dni przerażającą aktywność rosyjskiego uzurpatora, który zdjął białe rękawiczki światowej nowomowy i wprowadził prawdziwe czołgi do sąsiadującego niepodległego państwa. Tutaj już jasne jest, że życie ludzkie, zarówno cywilów, jak i żołnierzy, także rosyjskich, nie ma żadnego znaczenia. Tych ofiar już nie da się nie zobaczyć. I widać poruszenie wśród naszego społeczeństwa, które zareagowało wielką falą niesionej pomocy wobec ludzi z Ukrainy. Zobaczyliśmy tragedię taką, jaką jest, przez co jesteśmy świadkami i uczestnikami pewnego rodzaju szturmu solidarności i dobra. Chwała Bogu! Czy jednak zło musi przekroczyć jakąś masę krytyczną, by uwolnić w nas decyzję na porzucenie swojego codziennego komfortu, by stanąć w obronie niewinnych? Może nasze życie tu na ziemi jest naturalnie obarczone takim ciężarem bezsilności, a kreowanie społeczeństwa na „solidarne”, „gotowe zawsze do poświęceń”, „dobroczynne” jest po prostu utopią, która na chwilę, w czasie potężnego kryzysu udaje się zrealizować? A może jest inny sposób na dobre życie na tym świecie i nie jest to ani ideologiczna przebudowa społeczeństwa ani miażdżąca machina wojenna? Może jest jeszcze inna boża metoda? Tę bożą metodę na życie i na przeciwstawianie się złu definiuje film „Ludzie Boga” pokazując życie zakonników – sposób, patrząc po ludzku, chyba najtrudniejszy lecz czy nie najskuteczniejszy?
Katarzyna
IV NIEDZIELA ZWYKŁA 30 stycznia 2022
TYM RAZEM NIE O KSIĄŻCE..
Tym razem nie będzie o książce, bo kilka zaczęłam czytać, żadnej nie skończyłam. Będzie o filmie „POŁOŻNA”emitowanym w TVP1 – filmie o Stanisławie Leszczyńskiej, położnej z Auschwitz.Ta niesamowitakobieta, będąc jakieś dwa lata w obozie, odbierała porody uwięzionych kobiet. Żadnego dziecka nie uśmierciła, mimo jasnych rozkazów komendanta obozu. Każdy poród mimo tragicznych warunków (to słowo nie oddaje ani trochę sytuacji więźniarek rodzących i w połogu), odbywał się w atmosferze szacunku, miłości, z pełną znajomościąfizjologii. Pani Stanisława z pieczołowitą uwagą dbałao noworodka i matkę. Niemowlęta, o ile nie zostały zabrane przez Niemców, umierały po kilku dniach z głodu i zimna, matki były rozstrzeliwanie lub zagazowane. Łzy same cisną się do oczu. Kilkoro dzieci doczekało wyzwolenia Auschwitz 27 stycznia 1945 i ci ludzie żyją do dziś. Urodzeni w obozie Auschwitz. To, co poruszało do głębi to postawa położnej: za każdy odebrany poród groziła jej śmierć. Odebrała 3 tysiące porodów w obozie. Przeżyła wojnę, do dziś żyje jej wnuczka, która była obecna na festiwalufilmowym „Niezłomni Niepokorni Wyklęci” w Gdyni w 2021 roku, podczas projekcji filmu.
Podczas oglądania filmu, przyszła do mnie wiadomość, że umarła mojakoleżanka. Poznałam ją na tyle, że widziałam jej wiarę, dobro, ciepło i serdeczność. Nieogarniona tragedia, bo zostawiła męża i czwórkę dzieci w wieku wczesnoszkolnym i przedszkolnym. Zmarła na covid. Zamyśliłam się. Mogłabym to być ja - czemu nie? Czy biorę pod uwagę, że to jest możliwe? Czy ty, który/która to czytasz, bierzesz realnie pod uwagę to, że możesz umrzeć w tym roku? Nie? A dlaczego? Bo dbasz o zdrowie? Bo się szczepisz lub nie szczepisz przeciw covid?
Wielka tragedia i ogromny żal. Umarła młoda mama. Mogła jeszcze żyć. „Gdyby nie covid”, „gdyby nie pandemia”, „gdyby stosowała szczepionkę”albo „gdyby jej nie brała”, to pewnie by jeszcze żyła. A dlaczego tak myślimy? Dlaczego uważamy, że gdyby nie coś - tam, to ktoś jeszcze by żył? Dlaczego nie podejmiemy ryzyka w myśleniu, że ta osoba właśnie teraz miała zakończyć życie? To, że była niezwykle rozsądną, opiekuńczą zdolną do wielkich poświęceń mamą, nie jest certyfikatem gwarantującym długie życie.
Dlaczego w nas, katolikach nie ma zgody na śmierć? Przecież to, co robił Jezus Chrystus od momentu Chrztu w Jordanie to przygotowywał się na śmierć na krzyżu. Pani Stanisława Leszczyńska była realnie gotowa na śmierć przy każdym z trzech tysięcy odbieranych porodów.
Ale my myślimy: „Jezus umarł i zmartwychwstał -mnie to nie dotyczy”. Będę się trzymał kurczowo życia, bo życie jest czymś pewnym. Natomiast zmartwychwstanie.. to nikt nie wie, co dalej będzie. Dziś straszeni jesteśmy śmiercią. Podaje się codziennie liczbę zgonów na covid i bez - covid. Jak się nie zaszczepisz, grozi ci potencjalnie śmierć. Jak się zaszczepisz możesz umrzeć. Jak zachorujesz i spotkasz się z kimś, a ten ktoś jeszcze z kimś, kto ma słabszą odporność, to on może umrzeć. Sam może lekko przechorujesz, ale będziesz winny śmierci. Jesteś winny, żyj z poczuciem winy. Bo jesteś pyszałkiem, jeśli nie widzisz, że grozi śmierć tobie lub komuś innemu... Nie można chorować, nawet lekko. Nie można mieć kontaktu, bo można być nosicielem.. Nie można umrzeć, bo budzi to gniew lub kpiny tych, co szukają rozwiązań w szczepieniach ochronnych, jak i tych, co ochrony w takim systemie prozdrowotnym nie widzą. Podział przebiega już przez moje serce, bo szerzony jest tak silnie lęk o to, że ktoś komuś odbierze zdrowie i życie.
Dlaczego nie przyjmujemy do wiadomości, że możemy umrzeć jeszcze w tym roku?
Moim zdaniem nie wierzymy w zmartwychwstanie. Nie wierzymy w życie wieczne, nie wierzymy, że tu na ziemi nasze życie to tylko etap a śmierć to przejście, a nie koniec. Z tego, co widzę, Kościół, w którym jesteśmy, nie uczy umierać. Głosząc różne nauki o miłosierdziu i braterstwie, o odpowiedzialności za drugiego człowieka i konieczności niesienia pomocy biednym, zapomina powiedzieć, że umieramy - tu na ziemi każdy z nas umrze. Ale wtedy i tylko wtedy, kiedy zechce Bóg - nie wcześniej ani później. I może umrze wielu z nas w krótkim czasie, bo przyjdzie zgroza tego świata- katastrofa, zaraza czy wojna. Lecz dopóki boję się śmierci, nie jestem w stanie nikomu pomóc.
Ja boję się umierać, najbardziej umierać na co dzień w oczach innych (o śmierci takiej, jak w Auschwitz nie jestem nawet w stanie przez chwilę pomyśleć). Różnica podejścia do „palących tematów” tego świata, blokuje rozmowę, zamyka przepływ miłości. Nie jestem ani odważna, ani oczytana, ani lepsza od innych. Ten niszczycielski podział segregujący ludzi na lepszych i gorszych zaczyna się w moim sercu. Jak temu przeciwdziałać? Jak wyłączyć to ciągłe rozmyślanie, kto ma rację, jaki próby budowania przyczółków obrony moich wyborów?
Jest też śmierć - koniec życia, który może nastąpić, choć jesteśmy w kwiecie wieku. Jezus na kartach Ewangelii nie pozostawia złudzeń. Rzeczywistość obozu Auschwitz u pani Stanisławy nie pozostawiała złudzeń. Ostatnio przeczytałam wyjaśnienie abp. FultonaSheena, że Jezus doczekał w ukryciu trzydziestego roku życia, by ofiarować się na krzyżu właśnie we w pełni ukształtowanym człowieczeństwie, kiedy jako mężczyzna był po prostu najpiękniejszy.
Myśląc o mojej koleżance pojawiło się uczucie zazdrości: a może ona już zobaczyła Jezusa Chrystusa? Może stanęła w Jego obecności i teraz żyje już tylko pragnieniem i tęsknotą do zjednoczenia się z Nim? Może w oczach Boga jej życie tu na ziemi nie było jej dłużej potrzebne? Może spełniło się jej najskrytsze marzenie? Może mam koleżankę tam, gdzie już nie ma wątpliwości i przeszkód wynikających z ludzkiej natury? Boże, jakie to niesamowite!
Biuletyn nr 213 z 16.01.2022 r.
O książce, którą czytałam, cz. 7: „Walka duchowa” św. Wawrzyńca Scupolli.
W okresie Adwentu i Bożego Narodzenia trafiły mi się dwie książki, obie wymagające, choć w odmienny sposób, obie też inspirujące. Jedna z nich to „Żyć bez kłamstwa” Roda Drehera, druga to „Walka duchowa” św. Wawrzyńca Scupolli. Ani jedna ani druga nie są łatwe do przedstawienia w kilku zdaniach w Biuletynie. Przeciwnie, dla katolików obie mogą być impulsem do długich rozważań i dyskusji. Piątkowa homilia o badaniu duchów zachęciła mnie, by nakreślić wpierw tematykę książki Wawrzyńca. Bo rzeczywiście, jest to jedno z dzieł traktujących o pogłębionym rozeznawaniu swojej duchowej rzeczywistości. To, co mnie bardzo poruszyło to sprawa dystansu do własnej osoby i do swojej woli, rozeznania rozumowego nad emocjami oraz stałego patrzenia na swoje decyzje w świetle Boga. „Walka duchowa” to dzieło z przełomu XVI i XVII wieku, naznaczone jest scholastycznym rozumieniem człowieka. Chociaż nauka mocno rozwinęła się od czasów św. Tomasza z Akwinu i pewne założenia filozofii scholasycznej wynikające z nauki nie mają już poparcia, jednak analiza kondycji duchowej człowieka o naturze skażonej konsekwencją grzechu pierworodnego wydaje się wciąż aktualna. Św. Wawrzyniec nie tylko przeprowadza obserwację złożoności natury ludzkiej, ale pisze przewodnik, krok po kroku, jak radzić sobie z poszczególnymi konkretnymi grzesznymi skłonnościami tak, by nie tylko unikać popełniania grzechu ale przekuwać je na prawdziwe cnoty. Nie szczędzi ostrzeżeń, że jest to trudna i żmudna praca, którą nazywa walką duchową. Mimo że jest to książka sprzed czterech wieków, to tłumaczenie z włoskiego jest mocno uwspółcześnione, co ułatwia czytanie tekstu o wewnętrznych doświadczeniach duchowych. Jest to niełatwa lektura, daje jednak możliwość bardziej wnikliwego spojrzenia na tę sferę osobistego życia, kiedy może nie mamy skłonności do przekraczania Przykazań Bożych, lecz wciąż żyjemy w szarej strefie grzechów lekkich niszczących naszą relację z Bogiem, nas samych a za naszą przyczyną krzywdzące naszych bliźnich.
Katarzyna